Wrażeń mam tyle, że aż trudno je wszystkie spisać. Zresztą czasu na pisanie jest niewiele, bo ciągle oddajemy się atmosferze podróży, zwiedzaniu nowych miejsc, podziwianiu tego, co nas otacza.
Wczesnym rankiem pożegnaliśmy stolicę Niemiec, kierując się w stronę granicy holenderskiej – do przejechania trochę ponad 600 kilometrów. Późnym popołudniem, przed Amsterdamem natknęliśmy się na wielokilometrowy korek. Jadąc w nim czułem narastające zniecierpliwienie. Perspektywa zobaczenia wiatraków, kanałów i dzieł Rembrandta była już bliska. W końcu dotarliśmy do hotelu, który mieści się blisko centrum miasta. Krótki odpoczynek i wreszcie upragnione zwiedzanie.
Patrząc na typowe dla Amsterdamu piękne, wąskie kamienice i uliczki, urokliwe kafejki i setki kanałów, poczułem się jak na innej planecie: szczególnie podczas wieczornego spaceru, kiedy znaleźliśmy się na Placu Damm. Znajduje się na nim Pałac Królowej, dom Rembrandta oraz setki mostów przerzuconych nad kanałami. Wszystko to obok kościołów, podświetlone magicznym światłem. Aż dech w piersi zapiera, kiedy człowiek ogląda taki widok.
Mamy jeszcze w planach zwiedzanie Muzeum Van Gogha i kilku innych miejsc. Czasu pozostało niewiele, bo już jutro wyjeżdżamy do Brukseli. Najbardziej fantastyczne jest to, że Amsterdam to miasto rowerów. Paulina i ja, ludzie na wózkach, nie mieliśmy więc problemów z poruszaniem po tym mieście. Szkoda, że w Polsce jest inaczej.