Rankiem, po pożegnaniu z przesympatycznym Flavio, właścicielem apartamentu, w którym nocowaliśmy, udaliśmy się do zabytkowego, jedynego w swoim rodzaju centrum Wenecji.
Samochodem dojechaliśmy do portu. Zakupiliśmy bilety na tzw. tramwaj wodny, bowiem do położonej na bagnistych wyspach starej części miasta nie sposób dostać się drogą lądową. Podziwialiśmy przepiękne, choć pozostające w fatalnym stanie kamieniczki zanurzone w mętnych wodach zatoki. Kanały powstałe w 452 roku na wyspach stopniowo podmywają domy, sprawiając, że architektura tego niezwykłego miejsca niszczeje w zastraszającym tempie. Byłem zahipnotyzowany widokiem budynków skąpanych w południowym słońcu. Jak okiem sięgnąć wszędzie gondole, łódki i żaglówki. Dotarliśmy do celu, czyli na plac Świętego Marka - patrona Wenecji.
Piazza San Marco - najstarszy Plac tego miasta skupia jedne z najokazalszych zabytków: Pałac Dożów, Bazylikę Świętego Marka oraz budynki Starej i Nowej Prokuracji.
Z powodu niewyobrażalnych tłumów, nie udało nam się dostać do wnętrza bazyliki. Zwiedziliśmy za to Palazza Ducole - gotycką siedzibę władców i rządu Wenecji. Bogactwo zdobień, ogromne przestrzenie wnętrz, wszystko sprawiło, że dostaliśmy zawrotów głowy. Dodatkowo wszędzie unosił się specyficzny zapach wszechobecnych gołębi i wilgoci. Wenecja nazywana jest miastem zakochanych. Dla mnie atmosfera tego miejsca daleka jest od romantyzmu z powodu unoszącego się tam odoru. Jest jednak coś magicznego w tym miejscu; coś co sprawia, że nigdy go nie zapomnę. Wąskie uliczki, czarujące mostki, tajemne przejścia, baśniowe mauretańskie zdobienia domów.
Po południu tradycyjnie zajęliśmy swoje miejsca w Dym-Team-Busie i pomknęliśmy do Salzburga - rodzinnego miasta Mozarta.