Dziś każdy z nas mógł się poczuć jak widzowie programu podróżniczego, którym nagle pozwolono przejść na drugą stronę ekranu…
Wyobraźcie sobie, że siedzicie wygodnie w domu, w miękkim fotelu, oglądacie National Geographic w którym pokazują masajską wioskę. Widzicie małe chatki zbudowane z krowiego łajna, kryte strzechą, tlące się paleniska, wojowników Morani odzianych w swoje odświętne stroje i nagle ktoś macha do was z drugiej strony zapraszając żebyście weszli i na własne oczy zobaczyli to co widzicie na szklanym ekranie. Dokładnie tak się dzisiaj wszyscy czuliśmy. Nawet Łukasz miał okazję wiele „zobaczyć”. Dotykał masajskich strojów, broni wojowników, pytał o każdy szczegół. Zostaliśmy zaproszeni do jednej z takich chatek na herbatę. Angelika z Jarkiem i Piotrkiem nie mogli wjechać do środka wózkami, więc zostali wniesieni. Chłopaków posadzono na stołeczkach, a Angelikę na specjalnie przygotowanej skórze. Ludzie żyją tam bardzo skromnie. Nie mają wody, elektryczności, ale uśmiechają się szeroko. Czuliśmy się tam wyjątkowo. W jednej z chatek siedziała masajska babcia. Kiedy Angelika do niej podeszła, babcia na nią popatrzyła, ściągnęła z szyi naszyjnik i założyła na jej szyję, a potem się uśmiechnęła. Chwilę potem inna Masajka posadziła Angelice na kolanach małą dziewczynkę i gdzieś sobie poszła. Dziewczynka przesiedziała u niej jakieś 20 minut. Nic a nic się nie bała, że to blondynka, na dodatek z jakąś dziwną, białą skórą. Wzywać pomocy zaczęła dopiero wtedy gdy Angelika chciała z nią podjechać do samochodu i wyciągnąć z niego słodycze. My wiedzieliśmy, że to nie jest porwanie, ale dziewczynka raczej nie. Wojownicy odtańczyli nam i odśpiewali wojenne pieśni. Na wieść o naszej wizycie zeszły się kobiety z całej okolicy i zorganizowały nam „market”. Chłopaki kupili miecze i tarcze do polowania na lwy. A dziewczyny, wiadomo: kolczyki, bransoletki i naszyjniki. Kupowaliśmy chętnie, bo wiedzieliśmy, że w ten sposób możemy im jakoś pomóc. Będą mogli sobie potem kupić coś do jedzenia, albo kozę. Zwierzęta mają tam ogromną wartość. Postanowiliśmy, że podziękujemy im za gościnę kupując krowę, ale nie byliśmy w stanie jej sprowadzić na miejsce, więc przekazaliśmy im równowartość 180 dolarów za które sami ją sobie kupią. Wieczorem wróciliśmy do hotelu. Z przeróżnymi pamiątkami. Nie tylko tymi, które chcieliśmy ze sobą zabrać. Angelika, Jarek i Piotrek wjechali w wiosce na jakieś kolce i podziurawili opony w wózkach. Do hotelu dotarli na kompletnym kapciu. Angelika miała jedną dziurę, a Piotrek z Jarkiem po dwie. Ale wieczorem – tuż po kolacji – zabrali się za klejenie łatek. I wszystko jest już w porządku. Mogą ruszać dalej. Zresztą kolacja to też dziś było wydarzenie. Tuż po deserze (zajadaliśmy banany na ciepło z lodami) wyszła do nas grupa kobiet i odśpiewała nam piosenkę o Kilimandżaro. To było naprawdę bardzo wzruszające!
Jutro czeka nas początek trekkingu. Wyruszamy do Marangu Gate-Mandra Hut (2700 m n.p.m.).