Tomek nie chce wiedzieć, jak wyglądają końcowe odcinki „Biegu Mimo Wszystko”. Woli iść „na żywioł”, brać trasę taką, jaka jest. Woli być zaskakiwany.
Góry, pagórki, mniejsze i większe stromizny… Krajobraz wokół jest piękny, ale droga wydaje się składać wyłącznie ze wzniesień… Kilka podbiegów… Krew w skroniach zaczyna pulsować mocniej, rytm oddechu staje się mniej stabilny, nabiera za to dynamiki… Chwilami wiatr jest tak porywisty, że trzeba zatrzymać się i skulić, a potem odwrócić głowę, żeby móc w nozdrza nabrać powietrza. Ktoś, kto nie przebiegł dziesiątek godzin dzień po dniu, ten nie doświadczył takiego wysiłku. Nigdy też nie zrozumie jego natężenia. Wyobraźnia jest zbyt uboga, by taką intensywność przedstawić.
Tomek nabrał respektu dla pokonywanej przez siebie trasy. Do niedawna Robert i Michał ruszali wieczorem na „zwiady”. Po powrocie informowali biegacza, jaka droga czeka go następnego dnia, jak jest ukształtowana. Teraz tego nie robią. Tomek nie chce wiedzieć, jak wyglądają końcowe odcinki „Biegu Mimo Wszystko”. Woli iść „na żywioł”, brać trasę taką, jaka jest. Woli być zaskakiwany. Nie ma już ochoty niczego planować. Czasem takie plany budzą wątpliwości, nawet przerażają, odbierają siły, kiedy ma się świadomość konieczności pokonania kolejnego wysiłku. Lepiej więc o przyszłości za dużo nie myśleć. Teraz, przy końcu wielodniowego maratonu Tomek – tak zwyczajnie, po ludzku – mówi, że, gdyby wiedział, jaką będzie przechodził katorgę, to, być może, nie podjąłby się tego wyczynu. Nie robi z siebie herosa. Nigdy na niego się nie kreował.
Myśli Tomka o niepodjęciu tysiąckilometrowego wyzwania to czysto teoretyczne rozważanie. Dla niego nie ma teraz odwrotu. Wie, że zadanie, które sobie postawił, musi być wykonane do końca. Tak czy inaczej, do Dublina dobiec musi. Przecież tylu ludzi w niego wierzy, dla tylu ludzi jest wzorem do naśladowania. Nie może też zawieść Boga, samego siebie i podopiecznych Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”. Biegnie przecież dla nich.
Z Ballyconnell do Ballybay – 67 kilometrów, z Ballybay do Slane – 66 kilometrów, ze Slane do mety w Dublinie – 47 kilometrów. Następnego dnia, w „Irish Pride”, Tomek znowu będzie piekł chleb. Koledzy z pracy już pytają, czy aby na pewno zjawi się w piekarni. I dodają, że Tomek jest szaleńcem. Tylko szaleńca stać na taki bieg.
Tomek śmieje się i zastrzega, że ostatni odcinek „Biegu Mimo Wszystko” pokona bardzo powoli. Martwi go narastający ból w lewej nodze. Mówi też, że nawet jeśli musiałby trasę pokonywać nocą, to i tak do Dublina w najbliższą sobotę dobiegnie.