Wczoraj nasza trasa zatoczyła koło – wróciliśmy do Stanicy Wodnej „Stranda”, z której pięć dni temu wypłynęliśmy. W tym miejscu kończy się nasza wspólna wyprawa…
Wczoraj wszyscy wstaliśmy wcześniej niż zwykle. Tak wcześnie, ze niektórzy z nas załapali się na wschód słońca. Podczas śniadania okazało się, że większość produktów, które zwykle mieliśmy o tej porze, już się skończyła, po prostu zapomnieliśmy je dokupić. Na szczęście to, co zostało, wystarczyło, aby zapełnić brzuchy i móc wypłynąć w stronę Giżycka. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, dlatego nie rozwijaliśmy żagli, tylko przemierzyliśmy ostatni odcinek naszego rejsu na silnikach. Tym razem humory mieliśmy nieco zgaszone. Pewnie dlatego, że kilka godzin później mieliśmy się rozstać. Przez te pięć dni staliśmy zespołem. Byliśmy wprawdzie podzieleni na pięć jachtów, ale kiedy przybijaliśmy do przystani nikt tego podziału nie odczuwał. Byliśmy jedną, zgraną ekipą. Nie było podziału na sprawnych, niepełnosprawnych, wolontariuszy czy sterników, każdy z nas był pełnoprawnym i pełnowartościowym uczestnikiem rejsu. Każdy czuł się ważny i potrzebny. Może ktoś się uśmiechnie, kiedy to przeczyta, i pomyśli, że to tylko piękne słowa, ale taka jest prawda. Kiedy zacumowaliśmy w Giżycku, zaczęło się wielkie pakowanie i klarowanie pokładów. Zaczęły się też pierwsze pożegnania. Trzeba przyznać, że były to dość wzruszające chwile…
Dla każdego z nas – uczestników, wolontariuszy i przyjaciół czas tego rejsu był czasem szczególnym. Każdy z nas wniósł w tę wyprawę cząstkę siebie. Pomogliśmy sobie nawzajem przypomnieć o tym, co jest w życiu ważne. Proste słowa, takie jak „dziękuję”, „proszę”, „jestem”, „pomogę ci”, albo „pomóż mi”, nabrały szczególnego znaczenia i wartości. Nie wstydziliśmy się prosić o pomoc i nie robiliśmy wielkiej historii z tego, kiedy zostaliśmy o nią poproszeni. Nie zmarnowaliśmy tego czasu. Każdy z nas zdobył swoje Kilimandżaro…