Metę w Midleton, w „mieście pośrodku” południowej Irlandii, Tomek osiągnął zgodnie z planem. Ale było ciężko. Kilkanaście kilometrów pokonywał wyłącznie pod górę. Takiego trudu nigdy przedtem nie doświadczył.
Monotonia. W głowie pulsuje świadomość pozostawionego za sobą dystansu oraz tego, który jeszcze należy pokonać, żeby osiągnąć cel. Dublin, Wicklow, Gorey, Enniscorthy, Waterford, Dungarvan… Meta w Midleton – dzień szósty, dzień ekstremalny, naznaczony wysiłkiem, jakiego Tomek nigdy jeszcze nie doświadczył. Ale to nie koniec. Przed Tomkiem kolejne setki kilometrów, samotny bieg. Myśli, wspomnienia, wyczuwalne niemal w każdej części ciała dudnienie serca, no i ten rytm głębokiego oddechu, który sprawia, że spływający pot czuje się na ciele intensywniej, następujący po sobie skurcz i rozkurcz mięśni… Wszystko to tworzy w Tomku mistyczną niemal jedność. Wie, że nie może się zatrzymać. Z Robertem i Michałem nie rozmawia o trasie. Kiedy pytają, jak się czuje, odpowiada najwyżej: „Jest ciężko”. Tylko tyle. Potem żartuje z chłopakami. Lepiej żartować niż rozczulać się nad sobą. Śmiech też dodaje energii. Tomek wie, że musi biec dalej, zrobić to dla siebie, dla Justyny, żeby pomóc innym i dać świadectwo. Musi to zrobić dla Boga, który dał mu kiedyś siłę, ale nauczył go również pokory.
Tomek jest wdzięczny Robertowi i Michałowi za to, że go wspierają, opiekują się nim od początku biegu. Bez nich nie dałby sobie rady na tak długim, wielodniowym dystansie. Ma nadzieję, że obaj będą towarzyszyli mu do końca, aż do mety w Dublinie. Przyjaźń to cenna rzecz, najcenniejsza na świecie. Bez przyjaźni nie ma też miłości. Tomek i jego żona Justyna dobrze o tym wiedzą.
Trasa do Midleton okazała się ekstremalna. Pod względem zmęczenia było dzisiaj gorzej niż w drugim dniu, na odcinku z Wicklow do Gorey. Już na samym początku Tomek musiał zmierzyć się z potężnym wzniesieniem, które ciągnęło się przez sześć albo nawet siedem kilometrów. Kiedy wbiegł na szczyt, czuł się niemal całkowicie „wypruty”. Brakowało mu nawet sił, by podziwiać rozciągający się w dole widok miasta. Ale to był dopiero początek. Dalej znajdował się kolejny stromy podbieg. Też ciągnął się przez kilka kilometrów. Potem kolejny. Nie dało się odpocząć. Cały czas droga prowadziła pod górę. Dopiero po trzydziestym kilometrze było trochę lżej. Ostatecznie Tomek na metę w Midleton wbiegł zgodnie z planem, po ośmiu godzinach od startu z Dungarvan. Kiedy wziął kąpiel, wspomnienie morderczego trudu ustąpiło. Jego miejsce zajęła ogromna satysfakcja, dziecięca niemal radość. Tak morderczy, naznaczony licznymi wzniesieniami, dystans Tomek pokonywał po raz pierwszy w życiu.
Wczoraj pojawiły się też problemy z samochodem. Robert i Michał dolewali oleju do silnika, ale kontrolka ciągle się zapalała. Kiedy dotrą do Cork, będą musieli odwiedzić mechanika. Sami nie dadzą rady tego naprawić. Tomek śmiał się. Myślał, że to z nim mogą być problemy. Tymczasem posłuszeństwa odmówiło auto. Jasne! Można się śmiać. Ale Tomek czuł też obawę. Dobrze wie, że, jeśli wysiądzie auto, trzeba będzie zakończyć bieg. Jest jednak dobrej myśli. Samochód musi dojechać, podobnie jak on musi ukończyć swój wielki maraton. Zrobi to mimo wszystko.
Tomek mówi, że pokonywanie wielokilometrowych odcinków wcale go nie nuży. Przecież ma do przemyślenia tyle rzeczy, tyle intencji, z którymi każdego dnia rozpoczyna kolejny etap biegu. One dają mu siłę do walki z własną słabością. Bo tak naprawdę jedynie Tomek rozumie cel oraz sens tej niezwykłej drogi, jaką przemierza teraz każdego dnia. Ci, którzy, tak jak on, wyrwali się ze szponów alkoholowego nałogu, znają intymność takiego doznania. Wiedzą też, że każdy nałóg można pokonać.